Loading...
oRower.pl Serwis Ogłoszeń Rowerowych
Co można napisać o etapie Tour de France, w którym mniej ważne okazała się być walka, a najistotniejszym stało się pisanie historii na nowo?

Co można napisać o etapie Tour de France, w którym mniej ważne okazała się być walka, a najistotniejszym stało się pisanie historii na nowo?

Rzadka to sytuacja, w której wszyscy się cieszą ze zwycięstwa konkurenta. Rzadka to sytuacja, w której rywale nie mają nic przeciwko temu, że nie powiększyli swojego bilansu zwycięstw, a spieszą z gratulacjami zwycięzcy. Rzadka to sytuacja, że zawodnik – niczym przysłowiowe wino – im starszy, tym mocniejszy, i to ten, na którym już wielokrotnie stawiano „krzyżyk”.

Umarł król, niech żyje Król; – chciałoby się powiedzieć. Cavendish, Manxman, Cav – ikona kolarskiego sprintu, na którym wzorowali się młodzi adepci kolarstwa, którzy z nim rywalizują – i jak się okazuje, nadal przegrywają. Mistrz taktyki ostatnich metrów, któremu nie przeszkadza to, że w końcówce pozostaje bez rozprowadzających. Zawodnik, który idealnie czyta peleton, i nie przeszkadza mu zatrucie pokarmowe sprzed dwóch dni.

I w sumie cały etap nie wymaga opisywania, bo i tak, w obliczu pobicia rekordu legendarnego Eddiego Mercxa, wszystko pozostałe blednie. 35 zwycięstw etapowych. Samodzielne prowadzenie w klasyfikacji – z opcją przecież jeszcze „podciągnięcia” wyniku.

To etap, poświęcony Cavendishowi. Drugie miejsce na mecie (Jasper Philipsen) i trzecie (Alexander Kristoff) nie mają znaczenia. Owszem; tamci też „podbijają” swoje liczby w osiągnięciach, miejscach na podium, ale…

… król jest tylko jeden. Cav.

Quick Navigation
×